pexels photo 225744

Oczekując narodzin pierwszego dziecka przeżywałam sprzeczne uczucia: z jednej strony podekscytowanie „Ale będzie super: spacery, zabawy z maleństwem, uczenie go różnych rzeczy…” , z drugiej, im bliżej było do rozwiązania, tym bardziej dopadały mnie wątpliwości: „A jeśli nie dopilnuję dziecka i coś mu się stanie? A jeśli je  zagłodzę/ przekarmię/ przestymuluję? A jeśli nie odgadnę, dlaczego płacze i wykształci mu się nieprawidłowe przywiązanie?” (sic! obawy „mamy – psychologa”  ). Mąż pocieszał po swojemu: „Zobaczysz, będziesz świetną matką, uruchomi ci się instynkt macierzyński i będziesz wiedziała, co robić”…ale ja nie byłam taka pewna mojego instynktu, w końcu natura raczej nie wyposażyła mnie w umiejętność rozpoznawania płaczu dziecka (ponoć niektóre matki to potrafią, dla mnie był to tylko płacz, wrzask i większy wrzask), wiedzę, czy dawać smoczek, czy karmić co godzinę, czy nosić non stop…

Niestety poród nie odbył się tak, jak chciałam – ze względu na nieprawidłowe ułożenie, Jakub musiał przyjść na świat za pomocą cesarskiego cięcia. Spowodowało to ogromny stres dla mojego organizmu i psychiki: bolało mnie chyba wszystko co tylko mogło, nie miałam siły przez 2 tygodnie wstawać z łóżka i zajmować się własnym dzieckiem, przez co na dzień dobry miałam „baby bluesa”. Nie odczuwałam prawie żadnych pozytywnych emocji w stosunku do synka, zadręczając się, że jestem kiepską matką. Jakub niestety okazał się bardzo wymagającym niemowlakiem, którego się nie dało zostawić na 5 minut, żeby nie płakał. Nawet zimą chodziłam z nim na długie spacery, bo tylko wtedy spał. Efekt depresji potęgował u mnie fakt, że siedziałam z małym sama w domu, odliczając godziny do powrotu męża z pracy…

Czy zdarzyło Wam się poczuć, że nie radzicie sobie z własnym dzieckiem?  Gdy Jakub po raz setny płakał bez powodu, puszczały mi nerwy i potrafiłam się na niego wydrzeć, lub wyjść z pokoju, zostawiając go wrzeszczącego w łóżeczku…nie raz potrząsnęłam nim nieco za mocno. Dręczona wyrzutami sumienia szukałam ratunku w Internecie, w książkach…trafiłam też na „Język niemowlaka”, ale nijak nie potrafiłam zastosować wiedzy książkowej do mojego malucha (nawet miałam rozpiskę, jaki rodzaj płaczu i ruchy dziecka mogą świadczyć o jego potrzebach!) i w rezultacie pogłębiało się moje przekonanie, że nie rozumiem swojego syna i nie opiekuję się nim właściwie.

Jednak Jakub rósł, rozwijał się, zaczynał się uśmiechać, uczył się chodzić, mówić (wyjątkowo szybko, co była dla mnie powodem do dumy i osłodą dla jego wymagającego temperamentu) – i było coraz lepiej. W końcu przyszedł czas, że już nie mogłam sobie wyobrazić życia bez niego. I choć z zazdrością patrzyłam na matki, które chwaliły się, czego to nie robią przy swoich dzieciach (włącznie z ćwiczeniem na siłowni, gotowaniem super obiadów, pieczeniem  ciast czy podróżowaniem po całej Polsce, gdzie dla mnie zmycie podłogi w jednym pokoju w środku tygodnia było ogromnym sukcesem, a odgrzanie obiadu ze wczoraj wyzwaniem), to coraz bardziej cieszyłam się macierzyństwem.

Z drugim dzieckiem poszło łatwiej, była to pewnie zasługa mojego większego doświadczenia i jego dużo spokojniejszego charakteru. Poród siłami natury (choć również traumatyczny, po którym miesiąc dochodziłam do siebie) okazał się lepszy niż cesarskie cięcie, czułam większą więź z synem. Do Tymoteusza od początku zapałałam gorącym uczuciem, wybaczałam mu płacze i marudzenie, które były dużo rzadsze niż w przypadku Jakuba, nie darłam się na niego, czerpiąc nie wiadomo skąd siłę i ogromną cierpliwość. Niestety był to jednocześnie trudny czas dla Jakuba i to na niego spadało moje niezadowolenie (że nie pozwala mi karmić lub przewinąć Tymka, że go budzi itp.). Na szczęście mąż był z nami przez trzy miesiące w domu, dzięki temu mógł zastępować Jakubowi mnie, a ja mogłam się bardziej zająć Tymkiem.

Patrząc z perspektywy czasu na te początki macierzyństwa wiem już, że miłość do dziecka nie przychodzi z chwilą jego poczęcia, czy nawet narodzin (przynajmniej u mnie) i nie ma co sobie z tego powodu robić wyrzutów. Dzisiaj kocham obu synów tak samo mocno, choć oczywiście każdego inaczej 😊. Nauczyłam się też, że kiedy kotłują się we mnie emocje, lepiej jest wyjść na chwilę z pokoju i ochłonąć, nawet jeśli dziecko będzie płakało, niż na nie krzyczeć. I wreszcie – stałam bardziej wyrozumiała dla samej siebie. W końcu nie jestem robotem, a wysiłek związany z ciążą, porodem, połogiem i opieką nad niemowlakiem, a potem kolejnymi dziećmi jest przeogromny! Hormonalne spustoszenie, fizyczne wyczerpanie i mnóstwo dolegliwości (mi się ujawniły choroby, które bez ciąży pewnie by sobie jeszcze czekały w ukryciu) zwaliły by z nóg każdego.

Dlatego ogromną pomocą było dla mnie wsparcie otoczenia: mąż, który po pracy zajął się dzieckiem, bym ja miała 10 minut spokoju, babcia czy dziadek, którzy czasem wzięli synka, byśmy oboje z mężem mogli chwilę odpocząć, moja mama, której mogłam się wygadać i która zawsze dobrze doradziła, koleżanki, które też pocieszały i doradzały jak mogły 😊 .

A jak Wy, drogie mamy, radziłyście sobie z przyjściem na świat Waszych maluchów? Jak dziś to oceniacie? Z czego jesteście dumne, a co zrobiłybyście inaczej? 

Joanna Karasowska-Płotek

Blog